czwartek, 21 stycznia 2010

Egipt

Tęskniliście za Verenką? Jasne, że nie, bo po co? =P

W dzisiejszym odcinku podzielę się z Wami moimi przeżyciami z wyjazdu do Egiptu. Zdjęć nie będzie. Na razie. Może później kto wie...

Egipt. Ciepły kraj położony w północnej Afryce. Słynie oczywiście z długiej historii, z piramid oraz z Morza Czerwonego w którym, jak to mówią, są najładniejsze rafy na ziemi. Dwa lata temu byłam tam po raz pierwszy i nie powalił mnie on na kolana. Ludzie byli tacy dziwni: leniwi i niemili. Wszędzie walały się śmieci. Tubylcy myślą, że są nie wiadomo, jakimi wielkimi paniskami. Miejscowe kobiety traktowane jak niewolnice, a turystki jak tanie dziwki. No, bo jak inaczej ująć to, iż wchodzisz do sklepu, chcesz kupić pamiątkę, a 3 lub 4 pytanie to „Are you a virgin?”. Żal na kółkach. Dlatego w tym roku wcale nie chciałam tam wracać...


No, ale przygoda zaczyna się w Warszawie. Wysiadamy na Centralnym no i pytanie gdzie teraz? Mamuśka zarezerwowała jakiś hostel, w którym mieliśmy się zdrzemnąć. Szukaliśmy go i szukaliśmy. Zmiana tras autobusów wcale nie ułatwiała sprawy. Mieszkańcy stolicy też nie. Każdy kolejny mówił, że mamy jechać innym autobusem i w ogóle. W końcu przebrnęliśmy jednak zaspami do budynku i się wyspaliśmy.

Z samego rana w środę pojechaliśmy na Okęcie. Duże lotnisko. Widać od razu, że stolica. Trzyma poziom. Wsiadaliśmy na pokład nawet przez taki rękaw jak na filmach amerykańskich. Zawsze chciałam tak wejść do samolotu, no i w końcu stolyca spełniła moje marzenie. ^^

Po 4 godzinach wylądowaliśmy w Sharm El Sheikh – miasta położonego na południu półwyspu Synaj. Stamtąd czekała nas 3 godzinna podróż autokarem do Taby. Dopiero ta mieścina była naszym miejscem docelowym i to nie do końca, ponieważ nasz hotel był na wygwizdowie za Tabą.

Taba leży ok. 8 km od Ejlatu – miejscowości Izraelskiej znajdującej się na granicy z Egiptem. W sumie to Taba też jest na granicy. xD I to wcale nie znaczy, że granica ma szerokość 8 km. My docelowo chcieliśmy jechać do Ziemi Świętej, więc miejsce było idealne. Tanie, bo w Egipcie, ale z drugiej strony nie za daleko do naszego celu.

Hotel, w którym się zatrzymaliśmy, nazywa się Morgana Beach Resort. Prawdę mówiąc, w takim hotelu jeszcze nie byłam. Pierwsza klasa, choć trzeba przyznać, że jedzenie pozostawia wiele do życzenia. Przez cały tydzień jadłam to samo danie na 2 posiłki – makaron w sosie. Jeśli chodzi o resztę to wyglądał jak mała oaza, taki mały raj na pustyni. Pełno kwiatów i drzew. I oni jeszcze je podlewali! Czaicie?! Podlewać kwiaty w styczniu. Coś nieprawdopodobnego.

Było do przewidzenia, że pierwszego dnia pójdziemy nad morze. Piękny odcień błękitu i krystaliczna toń odbijała blask słońca. Czegóż chcieć więcej wiedząc, że jest styczeń, a cała Polska zmaga się z tonami śniegu? Woda była zimna. Ledwo udało mi się wejść do niej, ale nie żałuje. Dla wybrednych był basen podgrzewany. Miał więcej stopni niż powietrze.

Jednak pewnej nocy trzeba było porzucić ten błogi raj i wyruszyć w podróż do Ziemi Świętej. Najpierw przejście piesze przez granice. Strasznie mnie wkurzali Egipcjanie: wjeżdżasz – wypełnij karteczkę, wyjeżdżasz – też, więc ciągle wypełnialiśmy jakieś druczki. Izraelici natomiast śmieszni byli z pytaniami. Pilotka nas uprzedziła, że przy podbijaniu paszportów będą zadawać różne pytania. Ja dostałam „where are your parents?”, ale to i tak śmieszne. Co ich to obchodzi?

Po 4 godzinach dojechaliśmy do Jerozolimy i zaczęliśmy zwiedzanie. W sumie było inaczej niż się tego spodziewałam. Myślałam, że będzie tam taka atmosfera duchowa. Jednak ja poczułam się jak w muzeum. Po prawej to, po lewej tamto i do następnego obiektu. Tylko dwa momenty odbiegały od reszty: Ściana Płaczu i Bazylika Narodzenia Pańskiego.

W Izraelu byliśmy w sobotę, więc Żydzi mieli święto (jak dla nas w niedziele). Mnóstwo ludzi zebrało się pod Ścianą Płaczu. Modlili się, śpiewali i tańczyli. Wszyscy poubierani w odświętne szaty i w ogóle. Niektórzy płakali.

Bazylika Narodzenia Pańskiego na pierwszy rzut oka też nie miała w sobie nic duchowego. Jakaś kapliczka pod ołtarzem z jakimś kamieniem ble ble ble... Jednak po wyjściu spostrzegłam coś pięknego. Pod sufitem znajdowało się okno, które wpuszczało strugę światła do środka. Ten blask dochodził do ołtarza rozświetlając go subtelnie. Patrząc na to, aż stanęłam wryta i patrzyłam. To był piękny widok. Niby takie nic, ale totalnie zmieniało atmosferę zimnego kamiennego wnętrza.

Odwiedziliśmy także Bazylikę Grobu Świętego oraz szliśmy Drogą Krzyżową (od tyłu). Pierwszy obiekt był typowo muzealny. Droga natomiast prowadziła uliczkami w dzielnicy muzułmańskiej. Dla nich był to tak jakby poniedziałek, więc ludzie wracali do pracy po weekendzie. Tłok i zgiełk. Musiałam szybko przebierać nogami, aby się nie zgubić. Wjechaliśmy także na Górę Oliwną, aby zobaczyć panoramę miasta. Cała miejscowość w jasnożółtym, takim ziemnym kolorze. Nawet ta część nowoczesna.

Do przemyśleń to trzeba dodać Palestynę. Siedząc sobie w ciepłym domku nie zdajemy sobie sprawy jak Ci ludzie mają fatalnie. Znajdują się za wielkim, 8 metrowym murem. Nie wolno im wychodzić. Pilotka mówiła, że większość z nich nigdy nie wyszła, bądź nigdy nie wyjdzie poza mur. Taki przywilej mają tylko osoby mające ważne jakieś biznesy itd. Wygląda to i tak źle, bo np. mają przepustkę od 15 do 16 i jak się spóźnią minute to... No właśnie nie dokończyła, a szkoda.

W drodze powrotnej do Egiptu zajechaliśmy do kurortu nad Morzem Martwym, aby skorzystać z kąpieli. Jedno słowo opisze to najlepiej – olej. Miało się wrażenie, że wchodzi się w wielki zbiornik oleju. Pływać się nie dało, za bardzo wypychało w górę.

W hotelu ponownie oddawaliśmy się błogiemu lenistwu, aczkolwiek nie na długo. Pewnego dnia naglę zrobiło się bardzo szybko ciemno i zimno. Po drugiej stronie Morza Czerwonego, nad Arabią Saudyjską, widać było czarne chmury i błyski. Szła burza! Naprawdę błyskawice przecinały niebo bardzo często i wyraźnie je rozświetlały. Później spadł deszcz. Chyba nawet dużo, bo następnego dnia całymi ekipami Egipcjanie sprzątali tarasy itd. bo było pozalewane. Tego dnia przyszła kolejna burza. Tym razem szybciej, jeszcze na niebie nie było gwiazd. Też lało strasznie, ale jedna rzecz mi zaimponowała. Cieszyłam się jak głupia! Grad! Padał grad! Malutkie białe kuleczki z nieba. Nie napadało ich dużo, ale były! Czegoś takiego jeszcze nigdy nie przeżyłam na wyjeździe!

Wspomnieć trzeba też o małej żmii, która pojawiła się na plaży. Najbardziej podobała mi się reakcja Rosjan, którzy zaczęli rzucać w nią kamieniami tylko po to, aby cyknąć fotkę, po czym rozjuszone zwierze zmierzało do nich dalej, a oni bali się i wręcz uciekali. Wkurzyli zwierzaka to dostali za swoje. No, ale żmija dostała wyrok śmierci przez odcięcie głowy. RIP

Powrót odbył się szczęśliwie, bez żadnych ekstremów.

No i dobrnęliśmy do końca mojej opowieści. Miłych słów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz